Mam niezwykły ubaw z podejścia fanów MCU, którzy myślą o spełnieniu swoich marzeń, oglądając pomysły Kevina Feige’a. Żeby to było realne, trzeba po prostu nim być, a tak zawód goni zawód, a nadzieję na zobaczenie teasowanego bohatera rozpala jedynie wyobraźnię. I tak minął prawie cały sezon, okazuje się, iż Daredevil wystąpi zapewne tylko w finale (a nie pisałem), który i tak większość rozczaruje.

Siódmy odcinek to kolejny etap na drodze Jen do zrozumienia kim jest, pogodzenia się ze zmianami, które w niej zaszły, a zostały zbyt szybko zaakceptowane. Początek do cukierkowa historia miłosna, w której główna bohaterka korzysta z uniesień w towarzystwie Josha, poznanym na weselu u koleżanki w zeszłym odcinku. Wszytko wygląda jak w bajce od Disneya, aż do momentu pierwszej wspólnej nocy, po której nowa miłość znika bez śladu. Ewidentnie bohaterka ma z tym problem, nie radzi sobie emocjonalnie, na co zwraca jej uwagę koleżanka z pracy, gdy nie może odkleić się od telefonu od kilku dni.

Przerwaniem marazmu staje się potrzeba odwiedzenia Emila Blonsky’ego wraz z jego kuratorem sądowym na jego farmie w związku z awarią inhibitora mocy. Na miejscu okazuje się, że to z powodu ulubionej kury, która sprawdziła uduchowionego przywódcę na manowce. Potem już pewien “przypadkowy” wypadek i dostałem przymusowy pobyt Jennifer na farmie. Oczywiście stało się to pretekstem do przejścia drogi przez wnętrze, która była usłana wieloma nowymi bohaterami z lore bohaterów street level, których aktualnie pokonuje się jednym spojrzeniem z uniesioną lewą brwią. Istna galeria oryginałów, która autentycznie rozbawiła mnie w tym odcinku, bardziej niż podróż w poszukiwaniu sygnału telefonicznego.

Kluczem do przejścia całej tej duchowej przemiany okazała się wspólna sesja, która uświadomiła Jen, iż słowa Bruce’a nie były rzucane na wiatr. On też musiał przejść pewną drogę, teraz ona musiała zrobić to samo. Oczywiście w dość nietypowy sposób, w mocno specyficznym towarzystwie, które pozornie fajtłapowate, okazało się dojrzałym duchowo przewodnikiem. Doprawionego pewnymi typowymi odpałami, ale swoje zrobili, a Jennifer wraca z nowym mentalnym dopalaczem.
Brak sceny po napisach rekompensuje końcówka, która wyjaśnia po trochu, co się stało z Joshem. Mam nadzieję, że Disney zrobi dwuodcinkowy finał, a emocji nie zabraknie już za tydzień. Oby odcinki były, choć ciut dłuższe, bo nie jestem nasycony w ogóle tą skromną długością.