Odkładam ostatni tom runu Briana Michaela Bendisa, jestem dokładnie w połowie zadowolony, a w drugiej nie. Będę po części narzekał, gdyż nie spodziewałem się ponownie przeczytać aż tyle stron z rysunkami Johna Romita Jr. Oj wolałbym Ivana Reissa, który wielokrotnie w tomach DC Uniwersum pokazał, na co go stać.

No nie jestem fanem tego rysownika, nie lubię tych kwadratowych twarzy, z tymi kreskami na policzkach, niczym wibrysy u kotowatych. Nie wspominając już o anatomii postaci, które zostały potraktowane niezbyt realistyczne, wystarczy spojrzeć na okładkę, by mieć pojęcie, o czym mowa, a potem uwierz mi czytelniku, nie jest lepiej, a nawet gorzej. Romita Jr. ma również problem ze scenami akcji, które są momentami po prostu pokolorowanymi kreskami, sugerującymi dynamizm starć. Chociaż szczerze przyznam, że tuszowanie Klausa Jansona i Danny’ego Miki robią dobrą robotę, łagodzą pełnię jego stylu, nadając mu stanowczo stonowane i bardziej zaokrąglone kształty. Na szczęście nałożone przez Brada Andersona kolory są takie, jak powinny, jaskrawe, pełne nadziei, kolory Supermana. Ciekawym zabiegiem, który na chwilę wytrącił mnie z męczarni nad nielubianymi kreskami, były podwójne plansze, przygotowane w orientacji pionowej, podkreślające kluczowe sceny akcji tego zbiorczego wydania.

Jeśli zaś chodzi o scenariusz, Bendis wie, jaka jest różnica pomiędzy seriami Superman Action Comics, a Superman. W ostatnich zeszytach rozlicza się z wątkiem Niewidzialnej mafii, Red Mist, jak i weryfikuje stan zdrowia oraz pochodzenie Connera Kenta. Słusznie pada tu wiele zdań nawiązujących do konsekwencji Kryzysów. Nie pamiętam, żeby w którejkolwiek regularnej serii było mowa o tym, cieszy zwracanie uwagi przy okazji codziennego życia. Ma to nawet wpływ, co dzieje się w rodzinie Kentów, w szczególności podczas spotkania z rodzicami na farmie, które za każdym razem wywołuje dużo pozytywnych emocji. Ciesze się, że scenarzysta nie poddał się efektowi kończenia pracy, zaserwował mi pełną różnego rodzaju emocji rozrywkę. Umiejętnie pokazał, że Kal-El jest tylko i aż istotą pełną emocji, doświadczania, które potrafi zawieść, gdy stawiany jest w obliczu dużej ilości niespodziewanych wyzwań. Kilkukrotnie stawiany jest na granicy wybuchu gniewu, jednak cały czas otrzymuje wsparcie od rodu Kentów, który ma już trochę członków. Cieszę się, że zostało również przestawione nowe zagrożenie, co prawda odcinak, lecz porusza ono doskonale mitologię tytułowej postaci, zarówno w pochodzeniu jak i rozwiązaniu jego kwestii. Fajnym motywem jest pozostawienie notatek na biurku dla kolejnych scenarzystów, którzy w przyszłości będą pisać tę serię. Kto wie, być może skorzystają z pomysłów Bendisa, już przyobloką je w bardziej zjadliwe dla malkontentów szaty. W końcu wszystko da się zrestartować kolejnym Kryzysem, a postaci Marisol Leone i Red Mist można wykorzystać na nowo lub po prostu stworzyć kolejną przestrzeń dla ich działań, które napsuły krwi Supkowi.

A co myślę o całości pracy Bendisa w ramach AC i S? Skupił się niestety za mocno na generycznym podejściu do pisania tych serii, rozwijaniu istniejących wątków zamiast pójść zupełnie inną drogą, stawiają na niekonwencjonalne pomysły. Wyjście poza ramy gatunkowe w wielu przypadkach sprawdza się znakomicie, dając nam dobre historie, których nie brakuje. Szkoda, bo kiedyś potrafił coś więcej, a znając życie wszystko, co napisał, zostanie kiedyś zaorane.
Plusy:
😃Bendis nie poddaje się
😃zakończenie wątku Niewidzialnej Mafii
😃sprawne wykorzystanie mitologii Supermana.
Minusy:
🤨praktycznie całość warstwy graficznej od Rmitry Jr.

TECHNIKALIA:
Scenarzysta: Brian Michael Bendis
Ilustrator: Klaus Janson, John Romita Jr
Tłumacz: Jakub Syty
Typ oprawy: miękka ze skrzydełkami
Data premiery: 18.05.2022
Wydawca: Egmont
EAN: 9788328156210
Liczba stron: 180
Wymiary: 16.7×25.5cm.
Dziękuję Wydawnictwu Story House Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.