Czasem można ponarzekać na ulubiony serial, wkurza mnie niemiłosiernie, mam ochotę zostawić go w tyle, a tu wjeżdża taki odcinek. Praktycznie jak rycerz w złotej zbroi, przewraca wszystko do góry nogami, tak że nie wiem, gdzie zmierza fabuła, chociaż wydawało się to jasne od samego początku.

Wątki ludzkie na początek, zacznę od Lany, która cierpi po rozstaniu z Kyle’m, robi porządku w domu. Pomaga jej w tym Sara, która wydaje się być opoką dla swojej matki podchodzi do tego z większym dystansem. Choć to tylko rodziny pozór, gdyż sama cierpi w środku, a ojciec próbuje skontaktować się z nią. Nie daje za wygraną, Jordan nie jest zbyt dobrą pomocą w tej kwestii, aż do momentu, w którym rozmawia z obozową fascynacją. Tak, z tą samą dziewczyną, którą pocałowała, ta sama to sprawiła początkowe zamieszanie z Jordanem. Była to mega niezręczna scena, pełna dwuznaczności, aż chciałoby się powiedzieć: czas na wątek homoseksualny. Wracając jednak do Lany, dużo emocji, przeciwnik w wyborach atakuje, oczywiście poniżej pasa, ale ma dla niego znakomitą odpowiedź, która obraca jego własne słowa przeciwko niemu samemu. Czuję pismo nosem, będziemy się Supergirl w jak najbardziej ludzkim wydaniu, kobieta po przejściach, to idealna kandydatka.

Jonathan to taki szkolny mięśniak, jest jednocześnie ewidentnym dowodem na to, że Clark i Lois zajęci swoimi obowiązkami nie dostrzegają tego, co dzieje się pod nosem. Zgrywa tu bohatera, poświęcając się za dziewczynę, za co grozi wydalenie ze szkoły. Nie wiem już, co jest bardziej infantylne i powieleniem kliszy w tej sytuacji. Czy to, że jest uparty jak osioł, czy to, że jego rodzice nie dając rady wyładowują na nim swoje frustracje. Piękny przykład, tego czym mogła być rodzina Kentów w kolejnym pokoleniu, lecz nie jest to w ogóle możliwe. Rodzice Clarka mieli po prostu farmę po opieką, a opiekunowie Jonathana mają cały świat. Jednocześnie całkowicie zrozumiałe jest to, że krzyczy o uwagę, gdyż doskonale wie, że jest najmniej cool członkiem rodziny.

Wątki superbohaterskie to największe zaskoczenie odcinka, zapowiedziane na wstępie tekstu. Kal-El został umieszczony w celi z Tal-Rho. Dużo czasu na wspólne pogawędki, a raczej monologi złego Kryptończyka. Niezwykle dobre sceny, z toną dobrych dialogów, pokazujących jak doświadczone są to osoby, jak łatwo da się wykorzystać niewiedzą generała Andersona i podległych mu żołdaków. Jeden odcinek, a nastąpiła tu zmiana o 180 stopni w relacjach, poświadczona znamiennym słowem “bracie” wypowiedzianym przez Kal-Ela. Ciekawie to wyglądało, jak obaj bracia współpracowali, jakie to tworzy możliwości, z których zapewne nie da się skorzystać ze względu na grzechy przeszłe Tala. Dużo widowiskowej akcji, niezwykłe interakcje między tymi tak odmiennymi postaciami, to co lubię w serialach, spełniło się tutaj w każdym milimetrze.

I na koniec największy szok odcinka, czyli to jaką szują okazał się Anderson, co zrobił, kto stracił przez niego życie, do kogo się udał? Nie mogę uwierzyć w tak podłą i słabą zagrywkę tej postaci, której zagranie doprowadzi do kłopotów na niespotykaną skalę. Po raz kolejny zostało tu udowodnione, że największe problemy sprawia sam człowiek, kompletnie nie potrzebuje do tego żadnych kosmitów. Jak ja go nie nienawidzę i jednocześnie czekam na kolejny odcinek!!!