Finał sezonu nie jest najlepszym odcinkiem, jednak jest dokładnie tym, do czego przyzwyczaiły nas filmy w MCU. Jak na ostatnie akt przystało, dostałem wielką rozpierduchę za sprawą nowej drużyny o nazwie “Guardians of Multiverse”, co w samo w sobie zawiera już jeden z minusów odcinka. Chodzi bowiem o jej członków, których poznałem we wcześniejszych odcinkach, z wyjątkiem Gamory. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż sezon pierwszy miał mieć dodatkowy odcinek, który niedane było mi zobaczyć.

W poprzednim odcinku Watcher musiał do mocnej ofensywy, schował się w wymiarze złego Doktora Strange i poprosił go o pomoc. Ósmy odcinek nadal pozostaje moim ulubionym, nie zamierzam zmienić zdania po finale, choć mogłem domyślić się, że tak właśnie będzie wyglądał ostateczny pojedynek sezonu. Idea była prosta, Uatu zebrał sześciu bohaterów, którzy zostali wybrani na podstawie swoich zdolności, aby w teorii pokonać Ultrona. Wszystko okraszone oczywiście paroma niuansami, które uatrakcyjniły samo zbieranie drużyny. A potem nastąpiło już wielka młócka, która wypełniła większość odcinka.

Odcinek ten ma oczywiście w sobie całą masę nawiązań, zarówno nowych, jak i do wcześniej występujących już w sezonie. Z ciekawych motywów podobała mi się konfrontacja Star Lorda T’Challi z Ego, Gamora ze Starkiem w kosmosie, czy też Kapitan Carter walcząca z Batrociem. Wszystko to jeszcze bardziej rozbudowało, boga i tak multiwersum Marvela.

Co do samego finałowego pojedynki, nie przeczę, że nie był efektowny, trwał tyle, że ani mnie nie wynudził, ani nie zamulił ilością widocznych fajerwerków. Czuć było, że ktoś zaplanował ten pojedynek z głową, postacie błyskawicznie odnalazły się w swoich rolach, każdy wypełnił swoje zdanie praktycznie bez szwanku dla całości. Niestety nadal najsłabszym ogniwem okazał się podobnie Killmonger, który irytował cały czas, aż do spełnienia swoje losu. Nie obyło się oczywiście bez radosnej przepychanki bardzo silnych charakterów z Doktorem Strangem i Watacherem na czele, a Kapitan Carter nie pozostawała wcale w tyle.

Miałem takie dziwne wrażenie, że efekty w odcinku zostały usprawnione, nie kłuły mnie w oczy te dziwne ciebie i brak odpowiedniej mimiki. Zastrzelcie mnie, ale być może było to spowodowane również szalonym tempem odcinka, który nie dawał mi ani na chwilę odpocząć od widowiska.
No i jest nareszcie scena po napisach, która nie ma może efektu wow, ale pięknie kończy jeden wątków serialu.

Cały sezon uznaje spokojnie za udany, dużo się działo, poznałem wiele wariantów światów w Marvelu, choć zmiany mogłyby być bardziej drastyczne. Mogę spokojnie powiedzieć, że ten serial, pomimo że animowany, jest tym najlepszym, co dało mi Disney+. Może to kontrowersyjne stwierdzenie, ale to, co zobaczyłem w dwóch ostatnich odcinkach, zawsze chciałem obejrzeć na dużym ekranie. Ciekawe ile z tej wieloświatowej drużyny zobacze w Doktorze Strange 2 na dużym ekranie. Oby było przynajmniej tak dobrze, jak na opisywanym przykładzie.
One thought on “What if? (A gdyby…) Odcinek 9. What If… the Watcher Broke His Oath?”