Ant-Man i Osa: Kwantomania

Ant-Man i Osa: Kwantomania

Jest to 33 film Marvel Cinematic Universe i stanowi otwarcie piątej już fazy przygód komiksowych bohaterów na dużym ekranie. Podobnie jak to bywa w papierowym medium dostałem kolejny film superhero, który jest utkany wedle tego samego schematu, wykorzystując znane klisze gatunkowe. Mam już seans za sobą, więc przyszedł czas na parę słów ode mnie. 

Jak zwykle trailer został tak sprytnie zmontowany, iż przedstawił zupełnie inny film, ale i tak  można doszukać się tych samych scen, lecz podanych przy zupełnie innych okolicznościach. Trzeci film o Scotcie Langu zaczyna się jak gdyby nic. Prowadzi on szczęśliwy żywot, jest jednym z Avengersów, układa mu się z Hope jak nigdy. Napisał nawet poczytną książkę, no i w zasadzie to tyle. Pierwsze kłopoty to odebranie córki Cassie z więzienia, w końcu niedaleko pada jabłko od jabłoni, lecz z zupełnie innych pobudek. Eskalacja wydarzeń następuje przy obiedzie, podczas którego okazuje się, że ojciec mało wie o swojej córce, więc ta postanawia pochwalić się swoim wynalazkiem opracowanym z Hankiem Pymem. Pech chce, że prowadzi to do wypadku, w wyniku którego wszyscy lądują w wymiarze kwantowym, ukrywając się przed zagrożeniem, które skrzętnie ukrywała Janet, mające z nim do czynienia podczas wcześniejszego pobytu w tym świecie. 

Nie będzie to żadnym zaskoczeniem, kim właściwie jest główny zły tego filmu, gdyż już od serialu Loki wiem, że najbliższe plany skupią się na Kangu. Ma być on znacznie większym zagrożeniem od Thanosa, co w sumie nie powinno nikogo dziwić, gdyż im dalej, tym wszystko powinno być „bardziej„, “lepiej”, “mocniej”. Ze swojej strony obawiałem się jednego – pogubienia w liniach czasowych, jak i multiwersum, gdyż koncepty te są wykorzystywane w komisach, jednak często potrafią sprawić, iż gubiłem się podczas czytania. Historia wiele przez to traciła, gdy byłem zmuszony do ponownej lektury tego samego fragmentu w poszukiwaniu wyjaśnienia. Przedstawienie tego w MCU jest jak na razie znośne, służy bardziej jako sposób mrugnięcia okiem do fanów poprzednich filmów, a także fanów komiksowych. “Spider-Man: Bez drogi do domu” jest tego koronnym przykładem. 

Po “Kwantomanii” mam mieszane uczucia, gdyż jak to zaznaczyłem już we wstępnie, po raz kolejny został tu użyty ten sam schemat. Marvel idzie utartą ścieżką, choć coraz głośniej słychać głosy niezadowolenia. Analogicznie do komiksów, a jednak cały czas się sprzedają, ludzie kupują, pieniądze na koncie się zgadzają. Więc w czym jest problem? Czy jest to zły film sam w sobie? Od razu powiem, że nie. Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Zacznę może od pozytywnych aspektów filmu, bo wbrew krążących po Internecie opiniach, jest ich trochę. Pierwsze co się rzuca w oczy, to oczywiście obraz, który jest tu mocno dopracowany, również wbrew plotkom o problemach z efektami specjalnymi Disneya. Widocznie sprawa ta została uporządkowana, dzięki czemu mogłem cieszyć się naprawdę dobrze przygotowanym wymiarem Kwantowym, który potrafi zachwycić przygotowanymi przestrzeniami, jak i florą oraz fauną ją wypełniającymi. Ewidentnie wyobraźnia projektantów poszalała w tym przypadku, czułem się zachwycony, a nawet parę postaci zostanie w głowie, z człowiekem-brokułem i chodzącą galaretką na czele. 

Osobny akapit należy się Kangowi, gdyż Jonathan Majors zagrała z wysokiego C, pokazując, iż jest on dobrze wybranym aktorem do tej roli. Podstawową pułapką w kreowaniu wariantu samego siebie, jest dla mnie powielania zbyt dużej ilości cech postaci kreowanej na ekranie. Jednak wersja Zdobywcy wygnana przez pozostałych jest praktycznie inna od tego, co było dane mi zobaczyć na małym ekranie w pierwszym sezonie “Loki”. Sposób mówienia, monologi, działania podejmowane przez postać są unikalne, wprowadzają w zachwyt, aż kradnie cały film, pozostawiając resztę gdzieś w tyle, pomimo że jest tu parę znanym twarzy, ze znacznie bogatszym i nagradzanym dorobkiem. Major jeszcze zasłuży sobie na Oscara, niech tylko trafi na dobry grunt. 

Ostatnią wyróżniająca się cechą, która może być dla wielu kontrowersyjna, jest sposób prowadzenia ekspozycji, dając widzowi spokojny czas na zapoznanie się z całością filmu, nowych postaci, miejsc, jak i obeznaniu się z tym, co dzieje się na ekranie. Jak na zapewne ostatni film z tą postacią sam spodziewałem się więcej, lecz to jest dopiero początek wielkiej Sagi Multiwersum, która stawia małe kroki, nie dając się pogubić widzowi. Jak dla mnie dobrze, nie będzie później narzekania, że coś jest niezrozumiałe i zakręcone. 

Z wad mocno ciśnie się cała przeciętność, która została zgotowana przez Michelle Pfeiffer, Billa Murraya, Michaela Douglasa, którzy powinni byli sprawić każdym swoim ruchem efekt wow, ale po prostu grali nazwiskiem, postaciami z komiksu, które są obecni, gdyż po prostu powinni tak być. Do tego rola Evangeline Lilly była zaskakująco skromna jak na tytułową bohaterkę, kompletnie nie miano na nią pomysłu, po prostu była, jakby również robiła za obowiązkowa część zespołu, ze względu na komiksowe konotacje. Tak samo zresztą ucierpiał wątek rebeliantów, którzy pojawili się w filmie zdecydowanie za późno, zostały odegrane typowe role przywódcy, śmiesznego ziomka, nadpobudliwego wariata, jak i przyjacielskiego duszka. Paul Rudd i Kathryn Newton zagrali poprawnie i tylko tyle. Bez fajerwerków. Komiksowość na maksa, tylko że w momencie pisania tego tekstu nie pamiętam już ich imion, nie wybili się aż tak, żeby zapamiętać ich na dłużej, a zapewne już nie zobaczę ich na dużym ekranie. No i ten nieszczęsny M.O.D.O.K, który zbiera cięgi za design, a tak naprawdę jest taki cringe’owy, jak być powinien.

Czy warto iść do kina? Na pewno dla efektów specjalnych i gry Majorsa zdecydowanie tak, jednak jest to po prostu kolejny film Marvela, który obejrzy się, zapomni i tak do kolejnej produkcji. Zdecydowanie projekt MCU powinien zakończyć się na Avengers: Endgame, dalej będzie to już tylko telenowela, którą ogląda się z przyzwyczajenia, albo na Disney+, bo szkoda kasy na kino i popcorn.  Niby Marvel widzi narzekania, ale czy naprawdę czeka mnie rewolucja? 

Opublikowane przez Mikołaj

Komiksoholik z ADHD 🙃

Dodaj komentarz