Prawie rok po premierze, kilka miesięcy po zakończeniu przygód z DC Odrodzeniem, ponownej lekturze „Strażników” Alana Moora przeczytałem „Zegar zagłady”. I powiem to od razu, komiks od scenarzysty Geoffa Johnsa i rysownika Gary’ego Franka to najlepiej skonstruowany event dla wiernych fanów DC Comics. Każdy, kto siedzi w tym świecie od dobrych kilku lat, przeczytał wiele różnych tytułów od tego Wydawnictwa, będzie czuł się jak w domu. A momentami nawet o wiele lepiej. A pozostali? Albo pogubią się w formie i ilości bohaterów, albo będą kręcić, że to herezja i zabijanie świętego ducha oryginału.

Powiem to wprost, „Zegar zagłady” nie umywa się do „Strażników”. A to z prostej przyczyny. Łączenie Uniwersum DC ze światem wykreowanym przez Alana Moora musiała odbyć się kosztem tego pierwszego. To zupełnie inne produkty, inne podejście do pisania bohaterów i wydarzeń, w których biorą udział, inny docelowy odbiorca. „Zegar” tak naprawdę pogrąża cały świat DC Comics, odsłania jego wady niczym świeżą ranę i posypuję ją solą najwyższej próby. Chociaż Johns w bardzo przemyślany sposób rozpoczyna swoją historię, 7 lat po wydarzeniach w oryginale, ma to swój niezwykły klimat, nie tylko za sprawą rysunków Franka, który imituje styl Dave’a Gibbonsa, wszelkie kadrowania, podział plansz na 9 części, przejścia pomiędzy nimi. To wszystko zostało już nie raz wykorzystane w innych komiksach. Te wycinki z gazet, stron internetowych, listów akt pomiędzy rozdziałami to miły smaczek dla fanów oryginału. Przy czym nie zaprzeczę piękny oprawy graficznej, i to obu dzieł. Oczy w obu przypadkach zostały znakomicie nakarmione.

Największą wadą ‚Zegara” jest obowiązkowa lista elementów typowego eventu, która nie mogła zostać i tu pominięta. Wszelkie starcia, wszelkie „naparzanki z czapy”, dziwne monologi, a czasem chaotyczne wymiany zdań, to bzdurki gatunkowe obecne od dawna, na które świadomie się godzimy, jako fani superhero. Przyznam się szczerze, że bohaterowie typu Doktor Manhattan, Ozymandiasz, których znam od dawna, ulegli tej retoryce i z cudownego stanu początkowego postaci niejednoznacznych stanęli po jednej ze stron barykady. Coś ewidentnie unosi się w powietrzu tego uniwersum, co niestety spłaszczyło bohaterów. Czyżby zabieg celowy?

Na pewno celowym zabiegiem scenarzysty był klimat, który jak najbardziej przypomina to, co zaoferował mi Moore. Przy czym z ogromną poprawką, na dostosowanie realiów do innego uniwersum. Geoff Johns to magik. Lubię jego pisanie, bo jeśli nawet jego historia nic nie zmienia, albo rysuje lekko powierzchnię gładkiego blatu Multiversum, zostaje mi zawsze z tyłu głowy nuta zadowolenia, która zachęca do sięgnięcia po kolejne jego komiksy. Świetnie się przygotował, świetnie rozpisał „Zegar zagłady” by stanowił hołd dla pierwotnej historii oraz całego Multiversum DC Comics w wielu miejscach i aspektach oraz delikatnie posunął je naprzód. Przy tym wszystkim nie razi nagromadzeniem głupot, dziwnymi rozwiązaniami, a po prostu zachęcał mnie do lektury. I cieszę się, że wreszcie go przeczytałem, uważam go za najlepszy event DC od dawna. PS współczuję tym, co czytali zeszyty na bieżąco

Plusy:
początkowy klimat „Strażników”
warstwa graficzna
monologi Manhattana
ukryte smaczki i nawiązania
dobrze poprowadzony event.
Minusy:
spłaszczenie bohaterów „Strażników”
eventów cechy typowe dla DC Comics.